Žena za pultem. Nikto ne je doma. Ostře sledované vlaky. Nemocnice na kraji města. Rumcajs, Krtek i Arabela. A do tego knedlíčky i pečené brambory pod Plzeňský Prazdroj. Wokół mniej więcej takich lub bardzo podobnych pojęć krąży myśl Polaka, kiedy słyszy o swoich południowych sąsiadach. I do tego ten ich przezabawny język. Pepiki, Pepiczki.
Napisałem „Polaka”, ale powinienem był napisać (analogicznie) „Polaczka” albo „Polaczyszki”. O własnej tożsamości, historii i tradycji nie ma on bowiem dużo więcej do powiedzenia niż o czeskiej. Nie pamięta nie tylko o Dúbravce, która na świeżo ochrzczony dwór księcia Mieszka wniosła standardy zachodnioeuropejskiej christianitas, ale i o tym, co to takiego było civitas Schinesghe. Nazwisko Žižka kojarzy mu się raczej z topowym publicystą filozoficznym z łamów codziennych gazet niż z Janem z Trocnova, a Grunwald, pod którym ten ostatni wspierał orężnie Polaków i Litwinów, to dlań tylko miejsce letnich imprez plenerowych z tanim wyszynkiem.
Wstydliwa prawda jest taka, że Czechów traktuje się u nas co najmniej z przymrużeniem oka, a bardzo często najzwyczajniej lekceważy. Dlaczego w Pradze nie było konspiracji? Bo była zakazana. Wiadomo: Szwejki. Lawiranci, tchórze, pasibrzuchy. A że to oni kropnęli Heydricha – współautora operacji Reinhardt i całego planu zagłady europejskich Żydów – podczas gdy my możemy się chlubić jedynie zamachem na lokalnego zamordystę dystryktu warszawskiego, Kutscherę? A skąd od lat karmiony megalomańską akowską legendą Polaczek miałby o tym wiedzieć!
Po części jest to wszystko zresztą echem czeskiego autostereotypu. Czesi siebie samych traktują mało poważnie, bez zadęcia i patosu. Z ironią odnoszą się do własnej historii, zwłaszcza tej już po bitwie na Białej Górze. To jednak nie usprawiedliwia naszej aroganckiej niewiedzy o istocie ówczesnego dramatu. A polegał on właśnie na tym, że oto jednego dnia, w ciągu ledwie kilku okołopołudniowych godzin, wyginął kwiat szlachty narodu dumnego, niezwykle bitnego i przez stulecia słynącego rycerskimi cnotami.
Duch czeski jednak nie zginął, choć wieki obcych rządów nauczyły go trudnej sztuki mimikry. Ostatnie wydarzenia na Hradczanach mogą zaś zwiastować, że być może teraz wreszcie zrzuci on tę maskę konformizmu. Nie wdając się w rozważanie szczegółów unijnej sztuki dialogowania oraz całkowicie pomijając przerastające i zarazem przerażające nas arkana eurodyplomacji, winniśmy jednak wspomnieć o dwóch wydarzeniach, w perspektywie których awantura prezydenta Klausa z przedstawicielami Parlamentu Europejskiego nabiera historycznego sensu.
W końcu lipca roku Pańskiego 1419, na świętych Abdona i Sennena, męczenników z pierwszych wieków po Chrystusie, w miejskim ratuszu doszło do ostrego sporu między rajcami husyckimi a katolickimi, w wyniku którego ci ostatni zostali wypchnięci przez okno na bruk praskiego rynku. Dało to początek wojnom między zbuntowanymi innowiercami a ortodoksyjnymi stronnikami cesarza rzymskiego. Ostatecznie buntownicy zostali podzieleni i spacyfikowani, a imperator na powrót objął władzę nad Koroną św. Wacława. Jednak legenda pierwszej defenestracji przetrwała – nie tyle nawet jako mit antykatolicki, co zdecydowanie bardziej jako symbol dążenia narodu czeskiego do suwerenności.
Blisko dwieście lat później historia niejako się powtórzyła, ale skutki tej drugiej defenestracji dotknęły już niemal całego świata Zachodu. 23 maja A.D. 1618 z okna zamku na Hradczanach wyrzucono bowiem namiestników cesarskich, co stało się bezpośrednią przyczyną wybuchu ogólnoeuropejskiej niezwykle okrutnej i tragicznej w skutkach wojny, nazwanej przez dziejopisów trzydziestoletnią. Czescy dysydenci dali tym gestem (skądinąd dość łagodnym, bo wyrzuceni jedynie niegroźnie się potłukli) wyrazistą odpowiedź na jednocześnie antyprotestancką i germanizacyjną politykę imperatora Macieja.
W trakcie lektury ujawnionych fragmentów stenogramu z rozmów, jakie niespełna tydzień temu miały miejsce w siedzibie Vaclava Klausa na praskim zamku, czytelnik nie obeznany z dzisiejszym, postdemoliberalnym sposobem uprawiania polityki oczekuje powrotu do działania more Bohemico. Kiedy prezydent wreszcie zareaguje? Czy po stwierdzeniu Daniela Cohna-Bendita, że nie interesuje go zdanie głowy państwa na temat traktatu, który ma ona bez dyskusji podpisać w imieniu Republiki Czech? Po zapowiedziach instruowania, z kim Klausowi wolno utrzymywać znajomości? A może po absurdalnych oskarżeniach irlandzkiego europosła o znieważanie jego narodu poprzez spotykanie się z człowiekiem, którego poglądy podziela większość mieszkańców Zielonej Wyspy?
Po żadnej z tych impertynencji nie doczekujemy się jednak reakcji, na którą w głębi duszy wszyscy czekamy. Budzi szacunek rzeczowy i spokojny ton wypowiedzi czeskiego prezydenta pomimo tak wielu uczynionych mu afrontów. Repliki ze wzmiankami o paryskich barykadach maja’68 i atmosferze stosunków międzypaństwowych w dawnym bloku sowieckim – to mimo wszystko wciąż nie to, czego byśmy oczekiwali po znieważeniu przywódcy niepodległego państwa.
Być może wszystkiemu winna pora roku, którą wybrali chytrzy eurodyplomaci. Sezon zimowy w krajach naszego regionu nie sprzyja nadmiernemu wietrzeniu pomieszczeń. Dzisiejsza unijna przezorność może się jednak nie zdać na nic, kiedy z początkiem 2009 roku Czechy na kolejne sześć miesięcy obejmą prezydencję we Wspólnocie. Nadchodząca wkrótce potem wiosna stworzy prezydentowi Klausowi znacznie szersze możliwości wyrażenia swego stosunku do zachowań i słów wypowiadanych przez dostojnych gości ze Strasburga czy Brukseli. W duchu najlepszej czeskiej tradycji.
Aleksander Kopiński
11 grudnia 2008 o 16:47
No, proszbar. Z palców mnię Autor to zdjął.
Czekałem, kiedy Klaus każe wyprosić tę trockistowską …
No, ale nic straconego. Jak to Dziadowie nasi powiadali? Aby do wiosny… :))))
Odpowiedz
11 grudnia 2008 o 16:53
No, dla niektórych historyków trzecia defenestracja (choć w odmiennym kontekście) to „samobójstwo” Masaryka.
Odpowiedz
11 grudnia 2008 o 17:55
Vivat Bohemia!
Odpowiedz
11 grudnia 2008 o 23:32
niezle, chociaz cokolwiek naciagane
Odpowiedz
12 grudnia 2008 o 16:00
hm… kurs czeskiej historii by sie koledze przydal. Ani Biala Gora nie byla zadna masakra czeskiej szlachty (owszem w miesiacach i latach po bitwie doszlo do wymiany elit, ale w samej bitwie za wiele osob nie zginelo, a glownie niemieckojezyczni najemnicy…). A podobnie pisac o polityce „germanizacyjnej” przez rokiem 1618 to zupelna bzdura szerzona przez marksistowskich historykow. Zarowno ci, co wyrzucali z okna, jak ci, co byli wyrzucani, mowili po niemiecku (a ci, ktorych wyrzucono mieli przynajmniej czeskie nazwiska).
Oczywiscie nie zmienia to faktu, ze Czechow czesto nie doceniamy pod wzgledem talentow wojskowych i uczuc patriotycznych (ot, chocby porownac tworczosc filmowa po roku 1989 i obraz wojny, komunizmu u nas i nad Weltawa…)
Odpowiedz
12 grudnia 2008 o 17:29
No, na Heydricha to zapolowali zrzutkowie wyszkoleni w Anglii, nie czeskie podziemie.
Hałewer, prezydent Klaus przybastował nieco europajaców choć mieli liczebną przewagę, to miłe, na duchu podnoszące.
Odpowiedz
12 grudnia 2008 o 21:21
> padraig:
Biała Góra to faktycznie symbol, który zapewne należałoby traktować mniej dosłownie. Niemniej powstanie antyhabsburskie nie opierało się na wojskach najemnych, jak armia cesarska, tylko na pospolitym ruszeniu rdzennych Czechów, więc z tą przewagą ofiar najemnych to też przesada.
A co do germanizacji, to sam sobie przeczysz: jak myślisz, czemu obie strony awantury, wciąż jeszcze nazywając się po czesku (niebawem nowy trend wyznaczy Wacław Valdstejn, zmieniając się w Albrechta Wallensteina), porozumiewały się w niemczyźnie? Czy aby nie dlatego, że przyjęcie niemieckich obyczajów już od dawna warunkowało karierę, jedynie umożliwiającą znalezienie się w takim miejscu, jak Hradczany?
> Kazimiesz:
Tak jak w innych miejscach, gdzie ukazał się ten tekst i padły podobne – chybione – uwagi, trzeba raz jeszcze przypomnieć, że ci przerzuceni z Anglii komandosi mieli jednak jakąś narodowość, a nawet własny rząd emigracyjny, któremu podlegali i na rzecz którego chcieli działać. Nietrudno wyobrazić sobie, jak wielkie byłoby oburzenie, gdyby – w analogicznej sytuacji – zasługi naszych dzielnych lotników, też zresztą wyszkolonych na Wyspach, ktoś przypisał li tylko RAF-owi itp.
Odpowiedz
13 grudnia 2008 o 19:40
@zasługi naszych dzielnych lotników, też zresztą wyszkolonych na Wyspach, ktoś przypisał li tylko RAF-owi itp.
To „też zresztą wyszkolonych na Wyspach” jest nieścisłe. Jasne, że kwestia szkolenia na nowym sprzęcie jest „oczywistą oczywistością” ale polscy piloci mieli za sobą zazwyczaj Szkołę Orląt i dwie kampanie. Mało tego taktycznie jak się okazało RAF był zapóźniony skoro bardzo szybko zrezygnował z własnych rozwiązań:)
Odpowiedz
23 grudnia 2008 o 9:57
Trochę spóźniony koment, ale dopiero zauważyłem ten wpis :-)
Niewątpliwie godna pochwały ścisłość w rejestrowaniu zasług i przewag naszego podziemia i wojsk na Zachodzie nie powinna jednak przesłaniać faktu, że polski wysiłek zbrojny (o politycznym nie wspominając) w II wojnie miał znaczenie marginesowe i nawet lokalnie, na rodzimym podwórku, nie odegrał większej roli.
Pouczająca w tym względzie mogłaby być ostatnia książka Davisa, gdyby nie to, że cieszy się o wiele mniejszą popularnością od jego poprzednich, brązowniczych produkcji – czyżby właśnie z powodu swego trzeźwego realizmu?
A Czesi ze swoim jednym kropnięciem Heydricha sytuują się w dominującej dzisiaj europejskiej pamięci antynazistowskiej o kilka długości przed nami mimo wszystkich naszych nieszczęsnych, krwawych i zupełnie zbędnych z p[unktu widzenia wojskowego zrywów (powstanie, Monte Cassino etc.).
Odpowiedz
Kamil Napisał:
grudzień 23rd, 2008 o 11:55
@Pouczająca w tym względzie mogłaby być ostatnia książka Davisa, gdyby nie to, że cieszy się o wiele mniejszą popularnością od jego poprzednich, brązowniczych produkcji – czyżby właśnie z powodu swego trzeźwego realizmu?
A może również dlatego, że np. autor myli w niej synów Stalina? ;-)
Jasne, że byliśmy Małym Aliantem (jednym z większych Małych Aliantów). W dodatku od pewnego momentu mamy dwie siły zbrojne podporządkowane dwóm różnym ośrodkom politycznym. To jest trudno mierzalne. Nie byliśmy wielką liczebnie armią tej wojny. Z drugiej strony jeśli weźmiemy do ręki jakąś książkę będąca popularnym kompedium anglosaskim jak na przykład „Great Battles of World War II” Johna MacDonalda to na 17 przedstawionych tam operacji/ bitew polskie siły zbrojne / jednostki uczestniczyły aktywnie w 6 z nich (w dwóch przypadkach nie jest to uwzględnione w tej pophistorycznej książce – Zatopienie Bismarcka oraz operacja berlińska). Myślę, że jak na Małego Alianta to sporo. To oczywiście nie jest jakaś „opiniotwórcza” książka, ale jakoś tam ilustruje jak w powszechnym odbiorze mierzy się wagę operacji/ bitew. Do tego trudno mierzalny jest wkład w alianckie zwycięstwo ruchu oporu oraz wywiadu. O niektórych sprawach do dziś bardzo mało wiemy (np. organizacja głębokiego wywiadu Muszkieterowie).
Odpowiedz
Obserwator Napisał:
grudzień 23rd, 2008 o 12:27
Ze względu na takie błędy, obecne masowo we wszystkich książkach Davisa, trzeba by go w ogóle skreślić, podobnie zresztą jak wiele innych gwiazd wszechobejmującej syntezy, by wymienić tylko Regine Pernoud :-D
Odpowiedz
13 stycznia 2009 o 20:26
BTW. Może „44” by podjął temat antykatolickich fobii Klausa?
Odpowiedz
17 czerwca 2009 o 13:33
Rece precz od AK. Swietosci narodowych nie kalac! Nawet jesli zmitologizowane sa bezcenne.
Odpowiedz
Obserwator Napisał:
lipiec 2nd, 2009 o 19:26
Za to wszelkie mitologizowanie jest bezecne, bo na dłuższą metę prowadzi do profanacji i desakralizacji tego, co do wyrzygania usłodzą nam muzealni brązownicy.
Odpowiedz