Wywiad z Henrykiem Berezą, który z okazji 40. rocznicy śmierci Marka Hłaski zamieściła „Gazeta Wyborcza” (w wydaniu z 13-14 czerwca), zostanie zapewne zapamiętany głównie ze względu na wyznania sławnego krytyka dotyczące relacji łóżkowych z legendarnym pisarzem. Mnie jednak bardziej od rozczulających zapewnień redaktora „Twórczości” („Ja z nim przecież dziesiątki razy spałem w jednym pokoju. Bywało, że Marek w nocy przychodził, mówił, że mu zimno, i spaliśmy razem bez żadnych… Byłoby zaszczytem, gdybym mógł powiedzieć, że coś było. Ale nie mogę tego powiedzieć.”) uderzyło w tej rozmowie pokutujące mimo upływu kolejnych dziesięcioleci przekonanie o jakowejś niesłychanej rewolucji, zwłaszcza w obrębie języka prozatorskiego, którą miało jakoby stanowić pojawienie się książek autora „Pierwszego kroku w chmurach”.
O ile jeszcze w przypadku Berezy trwałość tego zauroczenia może tłumaczyć silne pozaliterackie podłoże emocjonalne (zamierzenie czy nie podejrzenie to umacniają jeszcze deklaracje, że „nie było w tym żadnych, ale to żadnych zainteresowań homoseksualnych. To było coś bardziej fundamentalnego”), to jednak trudno pojąć, w jaki sposób przekonanie to może wciąż uchodzić za pewnik. Tymczasem również inne publikacje okolicznościowe potwierdzają, że tak właśnie się myśli. Nieporozumienie to daje się wytłumaczyć jedynie, jeśli przypuścić, że Hłaski po prostu nikt już nie czyta, legendę pisarza podtrzymuje zaś okolicznościowy zestaw anegdot, na czele z mityczną dyżurną marynarką wiszącą w szatni Kameralnej, kilka zdjęć, na których dość naiwnie stylizuje się on na peerelowskiego Jamesa Deana, oraz ekranizacje jego opowiadań.
Wobec braku zainteresowania samym pisarstwem chyba zwłaszcza te ostatnie przyczyniają się do podtrzymywania złudzenia, że była to żywa, mięsista proza. W polskim filmie, jak wiadomo, dialogów na ogół prawie nie słychać, czego nie zdołały zmienić nawet postępy techniki cyfrowej (być może więc to, co dawniej uważaliśmy za zwykłe dziadostwo, paradoksalnie świadczy o geniuszu polskich dźwiękowców). Widz wie jednak doskonale, że niewiele przez to traci, bo stanowią one zazwyczaj najsłabszą część scenariusza: sztuczne, napuszone, książkowe właśnie. Drętwa mowa sącząca się z ekranu w trakcie oglądania „Ósmego dnia tygodnia” lub „Pętli” nikogo więc nie dziwi, tym bardziej że w istocie mamy do czynienia z dostojnymi, ale martwymi zabytkami kinematografii. Gorzej byłoby jednak zapewne, gdyby ktoś sięgnął po utwory, na podstawie których je nakręcono. Usłyszałby tam bowiem – wbrew legendzie – taki sam, jak w filmach, szelest papieru.
Marek Hłasko jako historyczne zjawisko w kulturze okołopaździernikowej nie budzi zdziwienia. Bereza słusznie wskazuje na ówczesne zmęczenie sztampą socrealizmu z jednej, a staroświecką ramotą z drugiej strony. W sytuacji odwilży to przede wszystkim popyt czytelniczy, a także wewnętrzne zapotrzebowanie na nowe trendy w wypalonym środowisku literackim uczyniły Hłaskę Hłaską. Jednak wcale nie dopiero dzisiejszy, ale także już wczorajszy i przedwczorajszy dystans pozwalał zweryfikować, czy pisarz zdołał spłacić ten dług zaufania, jakim obdarzyli go współcześni. Szczególnie wyraźnie zaś uwidacznia się to, gdy zestawić twórczość autora „Pięknych dwudziestoletnich” z debiutującymi w tym samym czasie i od razu też wysoko wyniesionymi na tej samej fali: Leopoldem Tyrmandem („Zły”) i Markiem Nowakowskim („Ten stary złodziej”, „Benek Kwiaciarz”). Nie da się zaprzeczyć, że już w tamtych latach debiutów, między 1955 a 1958 rokiem, z całej trójki Hłasko był pisarzem najgłośniejszym, ale i ewidentnie najsłabszym. Również w zestawieniu zaś z takimi późniejszymi powieściami Tyrmanda, jak arcydzielny „Filip” (znacznie lepszy od skandalizującego „Życia towarzyskiego i uczuciowego”), albo z licznymi tomami nowelistyki Nowakowskiego, w tym z najsłynniejszym „Księciem nocy”, walory fabularne, a zwłaszcza właśnie językowe całego dorobku Hłaski wypadają blado.
Co zatem pozostaje po pisarzu dzisiaj, 40 lat po jego – również urosłej do rangi mitu – śmierci? Chyba tylko coraz bledsze wspomnienie pierwszych fascynacji lekturowych pomału odchodzącego w przeszłość pokolenia’56. Pozostają po prostu młodzieńcze sentymenty, nie wytrzymujące dziś konfrontacji z lekturą. I nawet w sferze gawędy pijackiej stosunkowo liczne hłaskiana nie były w stanie sprostać twórczości klasyków gatunku, takich jak Tadeusz Konwicki, nie mówiąc już o duecie Himilsbach-Maklakiewicz, ani też jego wybitnych współczesnych przedstawicielach, choćby Januszu Głowackim. I to pomimo wszelkich zastrzeżeń, które do niedawnego wywiadu z nowojorskim dramaturgiem („GW”, 21 maja) wnieśli znawcy przedmiotu tej miary, co Jerzy Pilch („Dziennik”, 29 maja) i Wiktor Osiatyński („GW”, 29 maja). Literatura rządzi się wszak swoimi prawami, najkrócej wyrażonymi we włoskim porzekadle: „si non e vero, e ben trovato”.
Aleksander Kopiński
16 czerwca 2009 o 20:55
Czy czytelnicy tego forum moga skomentowac ten post? Czy to bedzie kolejny swietny post, tyle ze zbyt intelektualny? No dobrze, ja skomentuje. To naprawde swietny post. Zgadzam sie z nim, choc nie znam Hlaski.
Odpowiedz
Kombatant Napisał:
czerwiec 17th, 2009 o 13:34
Hhehe i w ten sposob potwierdzasz pan tezy autora.
Odpowiedz
Mariola z Opola Napisał:
czerwiec 17th, 2009 o 13:36
ładdnie do by się nie naslmiewać z cudzego imienia i rodzimego miasta?
Odpowiedz
17 czerwca 2009 o 12:57
Ja się z panem Kopińskim nie zgadzam. Hłasko dobrym pisarzem był, a „Pętla” to jeden z najlepszych filmów jakie kiedykolwiek powstały. A „Piękni dwudziestoletni” to co, nic? Na więcej rozmyślań zapraszam do bloga mego.
Odpowiedz
18 czerwca 2009 o 16:35
Ocena Hłaski zdecydowanie zbyt surowa.
Zestawienie Hłaski z Tyrmandem i Nowakowskim wydaje się oczywiste, ale autor Pięknych dwudziestoletnich zmarł przecież młodo w wieku 35 lat a odcięty od kraju stracił swoje największe pisarskie atuty.
Marek Nowakowski początkowo pozostawał pod dużym wpływem Hłaski – pisał i mówił o tym wprost. Pozostaje też mniej nowoczesny od Hłaski, wydaje się bardziej staromodny ze swoją pasją dukumentalisty.
Hłasko jako jeden z pierwszych zdawał sobie sprawę z roli popkultury (por. Piękni dwudziestoletni, Innym autorem, który to zauważył jest właśnie Leopold Tyrmand).
Nakręcona podstawie ‚Następnego do raju’ ‚Baza ludzi umarłych’ pomimo sztucznie doczepionego optymistycznego zakończenia jest do dziś jednym z moich ulubionych filmów a scena pogrzebu Apostoła jedną z najpiękniejszych w polskim kinie.
Oczywiście Hłasko nie jest pisarzem szczególnie głębokim i czyta się go raczej w liceum. Niemniej to nie znaczy, że trzeba go deprecjonować. Każdy pisarz ma swój czas… ‚Pierwszy krok chmurach’ był książką znakomitą (pisaną przez dwudziestolatka!).
Pozdrawiam
Odpowiedz
Obserwator Napisał:
czerwiec 18th, 2009 o 17:22
Z Twojego komentarza, w zamiarze polemicznego wobec felietonu i mającego bronić MH, wynika, Arturze, tylko jeszcze mocniejsze potwierdzenie moich tez.
Po pierwsze, więc w istocie stwierdzasz, z czym chętnie się zgodzę, że Hłasko jest pisarzem dla gówniarzy ;-) [co napisał Kijowski o Tyrmandzie, więc żeby, jak to w literaturze, wszystko się ze sobą splatało].
Po drugie, że sentyment do pisarstwa Hłaski jest tego samego gatunku, co nostalgia za pierwszą wueską albo syrenką i innych „rzeczy pospolitych”, czemu też nie zaprzeczę. Nie zmienia to bowiem faktu, że podobnie jak tamte były wyrobami pojazdopodobnymi, tak jego książki stanowiły erzace prawdziwej mięsistej prozy, którą naprawdę tworzyli inni, zwłaszcza Nowakowski.
Odwoływanie się przez tego ostatniego do fascynacji twórczością Hłaski (swojego nieomalże równieśnika, a nie jakiegoś starszego patrona, pamiętajmy!) nie zmienia faktu, że już u samych początków obydwu, w drugiej połowie lat 50., Nowakowski był pisarzem o wiele sprawniejszym. Dość przeczytać po którymkolwiek opowiadaniu z „Benka” i „Pierwszego kroku”.
Przypomina to nieco – z tego samego czasu – parę Herbert-Różewicz, z których też, zdaniem wielu, to ten pierwszy miał niby postępować śladami drugiego. Tylko że w tym przypadku też już po pierwszych tomach było widać, który z nich da radę daleko tą drogą zajść, a który skońćzy w recyklingu ;-)
Po trzecie wreszcie, masz rację, że „Pętla” i „Baza” mają swój staroświecki urok, że Apostoł ze swoim przywiązaniem do „książeczki” wzrusza [zwłaszcza mnie jako staroobrzędowca ;-)], a Holoubek broni się mimo że scenarzysta wkłada mu w usta drewno zamiast języka, bo też on bronił się zawsze i w każdej przydzielonej mu roli, jak marna by ona nie była. Czyja to jednak wina, że musiał się bronić, jeśli nie pisarza?
Uścisk dłoni i dobre myśli.
Odpowiedz
Arturo Napisał:
czerwiec 18th, 2009 o 18:30
Zgoda z zastrzeżeniami:
myśląc o tzw. „literaturze dla gówniarzy” nie używam tego pojęcia w sensie pejoratywnym (a tak przecież czynił Kijowski). Właśnie Tyrmand i Hłasko do dziś odziaływują nadal na wyobraźnię, natomiast do całych ton „poważnej” literatury pisanej w tym czasie się nie wraca. To był właśnie czas buńczucznego wkraczania młodości, synczyzny na parnas. Hłasko ucieleśniał ten proces, stał się jednym z jego symboli. Nie wydaje mi się to rzeczą złą.
Nie widzę też przepaści między ‚Benkiem’ a ‚Pierwszym krokiem’. Pamiętajmy, że ‚Pierwszy krok’ jednak wyprzedza ‚Benka’ o pięć lat. Inspirująca rola Hłaski dla Nowakowskiego w okolicach debiutu nie daje się podważyć. W czasie, kiedy wychodził w kraju Benek Hłasko już od trzech lat był na emigracji, co miało zły wpływ na jego twórczość. Ten człowiek bez Polski nie potrafił pisać…
No i last but not least Hłasko kojarzy mi się z zużytym amerykańskim dżemsem (nie syrenką:)
Odpowiedz
Obserwator Napisał:
czerwiec 18th, 2009 o 22:12
„Balzac dla gówniarzy” Kijowskiego był wyzwiskiem, ale i określenie „literatura młodzieżowa” do komplementów raczej nie należy ;-) Nawet gdy się je opatrzy zastrzeżeniami, że najtrudniej pisać dla dzieci etc., pod czym najczęściej kryje się obłudne lekceważenie dla pisarstwa drugiej sorty.
Co do oddziaływania na małolatów, to nie wiem, jak jest wśród nich teraz, ale już za moich czasów, w pierwszej połowie lat 90., Hłasko wraz z Wojaczkiem, Bursą i „dżinsowym” Stachurą należeli do archaicznych obciachów pokolenia poprzedniej dekady i niemal nikt z nas ich nie czytał. Zastępowali ich wówczas – jawiący się z perspektywy nie mniej obciachowo – Stasiuk z Podsiadłą. Zresztą wątpliwe nawet, by w dzisiejszych czasach została jeszcze w ogóle przestrzeń dla takich niby to dzikich pisarzy…
Odpowiedz
Arturo Napisał:
czerwiec 18th, 2009 o 23:55
W ogóle czytanie zdaje się dla dwudziestolatków dziś obciachem. Dlatego szkoda dzikich pisarzy… Bo to byli jednak pisarze, bo to były jednak jakieś emocje… Do takich smutnych konstatacji dochodzę jako belfer. Studentka polonistyki, która nie kojarzy z niczym np. Stasiuka to najbardziej przerażający obraz dzisiejszych czasów.
Odpowiedz
Obserwator Napisał:
czerwiec 19th, 2009 o 1:13
Ale też i ci dzisiejsi „dzicy” to takie juz zupełnie oswojone bestie z zoologu, jeśli tych dawnych zestawić z jakimś Wojasińskim, nie mówiąc już o epigonach okołomikołowskich ;-)
Odpowiedz