Jeszcze jedno krótkie podejście i otwiera się widok na ogromną dolinę, która wyprowadzi mnie z tych gór. Jej dnem idę, znów stada bydła. Na kamieniu znajduję bielutki krowi czerep. Jest jedna z tych chwil, które trwają dużo dłużej niż tam, gdzie masz jakieś punkty zaczepienia. Cięcie.
Jest wczesny wieczór, minąłem już chyżę Pirin a majestat masywu został już za mną. Teraz już tylko schodzenie…
Na polanie dostrzegam parę Czechów, których widziałem godzinę temu w schronisku. Mijałem ich zresztą już przedwczoraj podczas postoju. Kolejni znajomi z widzenia, o których myślisz, że byliby fajną kompanią w jakiś wieczór przy ognisku lub pubie.
– Szli ludzie z dołu i mówili, że dalej szlak jest słabo oznakowany, łatwo się zgubić – mówi do mnie po angielsku znajomy z widzenia. – My tu szukamy miejsca na nocleg.
– Dziękuję – również odpowiadam swoim drętwym angielskim, który nie nadąża za tym, co pomyśli głowa – Ja też tu się rozbiję.
Rozstawiamy namioty. Po dwóch stronach polany, w odległości pięćdziesięciu metrów, tak, żeby zachować prywatność. Ale jednak gburowato tak alienować się, skoro jeszcze nie jest zupełnie ciemno. Moi znajomi z widzenia siedzą na trawie i rozmawiają. A przecież wiem, że Czesi, kameraty… Idę więc. Zapytam skąd idą i dokąd. Fajnie jutro zejść razem, trochę pogadać, pomilczeć.
Zaraz zapraszają mnie na kawę, woda już się grzeje na gazie…
– Mówcie do mnie po czesku, sporo rozumiem – mówię już na wstępie, zaraz po przedstawieniu się.
Tomas i Mihaela są w poślubnej podróży. Przyjechali w Pirin znad morza a teraz kończą już trasę w Melniku. Tomas, kiedy słyszy, że jestem Polakiem, mówi, że podobają mu się wiersze Norwida.
– Aaaa, to znakomicie! – cieszę się – i mówie po czesku: Ja sem polski basnik!
Norwida Tomik (tak zwraca się do niego żona) czytał po czesku a potem nawet kupił sobie jego wybór po polsku. Co ciekawe Tomik wykłada robotykę na politechnice w Brnie.
Dużo rozumiem polskiego – mówi – była u nas polska telewizja, mieszkałem niedaleko granicy – tam gdzie Góry Opawskie…
– Świetnie, świetnie – a ile masz lat? – pytam.
Okazuje się, że jest rok ode mnie starszy.
– No to oglądaliśmy te same dobranocki! – śmieję się. -Pamiętasz jak w osiemdziesiątym ósmym zaczęli puszczać Smurfy?
No ba, jakby nie miał pamiętać. Już wymieniamy adresy.
– Moje wiersze były nawet przetłumaczone na czeski – mówię wpisując mu do notesu swoje namiary – była taka audycja w Radiu Wełtawa. Z muzyką Joy Division i Brela…
– Aaaa, to jam moze i słyszeł – odpowiada – tam była taka basznia Jack Sparrow? – I przytacza po czesku linijkę mojego wiersza.
– No tak – ja na to.
– To se ty?
– To sem ja!
———-
Jest to fragment kolejnego odcinka relacji o samotnej wędrówce po Karpatach bułgarskich, którą Artur Nowaczewski odbył w sierpniu tego roku. Całą opowieść można śledzić na blogu autora.
22 listopada 2009 o 16:42
Ten Arturo ma przynajmniej szansę do czegoś dojść.
Odpowiedz