1. We wczorajszej „Rzeczpospolitej” Stanisław Obirek tekstem zatytułowanym „Boże, uchowaj przed katolickim lobbingiem” daje odpór proklamacji Tomasza Terlikowskiego, iż „Katolicy potrzebują skutecznego lobbingu” („Rz” z 13 XI 2007). Obirek oskarża chrześcijańskich lobbystów z USA, z których działalności – jak przypuszcza – czerpie inspirację Terlikowski, o to, że stanowią oni „źródło islamofobii i lęków przed wszystkim, co nie jest zgodne z ich radykalnie konserwatywnym światopoglądem”, czytaj: przed pederastami i Żydami, bo także do straszaków homofobii i antysemityzmu ucieka się publicysta, pośpiesznie redukując swojego adwersarza ad Hitlerum. Wydaje się, że pragnieniem Stanisława Obirka jest, by katolicy pozostawali zamknięci w kruchcie i nie wyściubiali z niej nosa, w żadnym zaś razie nie usiłowali wpływać na kształt rzeczywistości społecznej, na stanowione prawo oraz konstytucyjne zasady i cele państwa. Co najwyżej, mogliby opuszczać swoją enklawę, by wziąć udział w nabożeństwach Nowej Ekumenicznej Religii Wszechświatowej i składać hołd bożkom Powszechnych Praw Człowieka i Najświętszej Tolerancji.
A jednak z niejakim wstydem muszę przyznać, że czytając tekst Terlikowskiego, słyszałem, jak moja dusza jęczała dokładnie te same słowa, które stały się tytułem artykułu byłego jezuity: „Boże, uchowaj przed katolickim lobbingiem”. Rzecz jasna, kiedy dwóch mówi to samo, to tak naprawdę niezwykle rzadko się zdarza, że faktycznie mówią oni to samo. Tak właśnie jest i w tym przypadku.
2. W swoim tekście Tomasz Terlikowski stawia tezę, iż „konserwatywni katolicy”, czyli po prostu ortodoksyjni, wierni swojej wierze wyznawcy Świętego Kościoła Rzymskiego, „potrzebują teraz raczej szybkiego zjednoczenia w sferze ortopraksji, czyli prawidłowego działania […] potrzebują poważnych think tanków (nie tylko zajmujących się kwestiami moralnymi czy życia rodzinnego), instytutów badawczych i uczelni […]. Debata kulturowa, która przetacza się przez Europę i powoli dociera również do Polski, wymaga bowiem nie tylko publicystyki (świetnej zresztą zarówno we <Frondzie>, jak i w <Christianitas>, <Teologii Politycznej>, <Arcanach> czy <Pressjach>), ale również badań naukowych i przekazu akademickiego. Włączenie się w aktywną walkę o następne pokolenia, nie tylko w przestrzeni religijnej, ale również świeckiej, nie może się ograniczać do lekcji katechezy czy artykułów gazetowych”.
Terlikowski postuluje – i tu wreszcie dochodzimy do samego tytułowego „katolickiego lobbingu” – by te nowo tworzone ośrodki wpływały na programy obu głównych partii politycznych w Polsce, jako że zarówno PiS, jak i PO „deklarują przywiązanie do chrześcijańskiej tradycji”. Konserwatywni katoliccy lobbyści powinni „podrzucać pomysły obu [partiom], jasno też rozliczając je z tego, co zrobiły, a czego zrobić nie chcą” i wzorem amerykańskich „teo-” i „paleokonsów” oraz radykalnej prawicy protestanckiej uzależniać swoje poparcie wyborcze od konkretnych obietnic i sposobu ich realizowania w przeszłości.
3. Program, który swojego wyraziciela znalazł teraz w Tomaszu Terlikowskim, ale którego idea już od dłuższego czasu krąży w polskich środowiskach katolickich i prawicowych, w pierwszej swej części wydaje się cokolwiek spóźniony. Dość przejrzeć noty o autorach piszących w wymienionych przez Terlikowskiego periodykach, by stwierdzić, że nasycenie tych kręgów intelektualnych pracownikami uniwersyteckimi jest stosunkowo wysokie, a w niektórych przypadkach, zwłaszcza w „Arcanach”, akademicy dominują wręcz niepodzielnie. Ludzie ci na co dzień prowadzą pracę dydaktyczną i badawczą na swoich uczelniach i niepozbawione podstaw jest twierdzenie, że przyczyniają się do upowszechnienia w środowiskach uczelnianych i wśród kształconych przez siebie studentów tych samych idei, które głoszą w publicystyce.
Jaki zatem sens ma postulat tworzenia nowych placówek naukowych? Czy chodzi o to, by zbudować od podstaw uczelnię całkowicie „naszą”, krystalicznie czystą ideologicznie kuźnię kadr, kształtującą i wypuszczającą na podbój świata wytłoczonych z jednej sztancy samych młodych katolików i patriotów? Czy dla tego celu naprawdę warto, by ten i ów doktor albo profesor porzucał piastowaną dotychczas katedrę na prestiżowym w skali dużo szerzej niż krajowa Uniwersytecie Warszawskim czy Jagiellońskim – i firmował swoim nazwiskiem projekt jakiegoś konserwatywno-katolickiego odpowiednika niesławnej pamięci Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR?
(Pomijam w tym miejscu cały aspekt ekonomiczny przedsięwzięcia, które w epoce, gdy szkolnictwo wyższe traktuje się jak każdy inny biznes, mogłoby okazać się wygodnym źródłem utrzymania dla może i setki konserwatywnych i katolickich intelektualistów. Nie jest jednak – mniemam – głównym dążeniem propagatorów tego planu, by zbudować po prostu jeszcze jedną pseudoakademicką prywatną uczelnię dla osób, które możliwości intelektualne kwalifikowałyby do zakończenia edukacji na szkole zawodowej lub w najlepszym razie technikum.)
4. Żyjemy w kulturze, która pozbawiona jest pamięci. Zgiełk medialny, wszechobecny hałas i wielomówstwo (w efekcie posoborowej deformy liturgicznej pleniące się nawet w kościele, niegdysiejszej oazie ciszy i skupienia) – wszystko to nie sprzyja trwałemu zachowywaniu wspomnień. Przypuszczam więc, że zapewne niewielu osobom powie dzisiaj coś fraza „budowanie instytucji”. Tymczasem stosunkowo niedawno, bo w połowie lat 90., określenie to robiło zawrotną karierę w polskiej publicystyce prawicowej. W szermowaniu nim celował zwłaszcza Cezary Michalski, jako wyraziciel dążeń środowiska tzw. pampersów. W ówczesnej sytuacji – pod niepodzielnymi rządami lewicy postkomunistycznej – „budowanie instytucji” miało być drogą do zwycięstwa konserwatystów i katolików w wojnie o kulturę i duszę Polski z liberalizmem obyczajowym i postępacką wersją modernizacji.
Co nam po raptem parunastu latach zostało z czarów, wywołanych tym retorycznym zaklęciem? Niewiele, oj, niewiele, zgoła nic. Bez śladu rozwiał się już nawet smrodek po Telewizji Puls, która miała być wzorcowym przykładem sukcesu w owym „budowaniu instytucji”, a okazała się sztandarowym przykładem kapitalizmu politycznego. Kiedy więc dzisiaj zewsząd słyszę, jak do rangi podobnego wytrycha urasta postulat „katolickiego lobbingu”, kiedy z miejsca staje mi przed oczami postać takiego potencjalnego katolickiego lobbysty, może już nie odzianego w białe skarpetki, ale na pewno z przypasaną komórką w skórzanym futerale – wzbudza to co najwyżej mój uśmiech i gorzką refleksję nad powtarzalnością z historii, z której niczego się nie uczymy.
5. Zapyta ktoś – i słusznie – co w zamian proponuję. Przede wszystkim – byśmy pożegnali się z nadzieją na wszelkie nowe wspaniałe plany. Nie ma co liczyć na żadnego rodzimego bądź importowanego geniusza, który pouczy, wskaże cel, pomoże się zorganizować i jeszcze sypnie kasą, żeby sprawy raźno ruszyły z miejsca. Od ludzi, których jedyną i główną umiejętnością jest władanie piórem, nie należy oczekiwać niczego ponad to, by rzetelnie wykonywali swoje pisarskie rzemiosło, by uczciwie dążyli do poznania prawdy i starali się w sposób atrakcyjny przedstawiać swoim czytelnikom własne poszukiwania. Jeśli wśród tych czytelników znajdzie się możny przedsiębiorca albo wpływowy polityk, jest szansa, że jego firma lub całe nasze państwo w jakimś stopniu się zmieni. Nie mniej istotne jest jednak to, że ta sama lektura zmieni na lepsze myślenie i życie choćby jednego człowieka.
Jedyne trwałe instytucje, które stworzyli w minionych kilkunastu latach konserwatywni katolicy, to te oparte na wspólnocie zapatrywań oraz – co nie mniej ważne! – wspólnocie przyjaźni, w znikomym zaś lub wręcz zerowym stopniu na materialnym interesie. Tak jest w przypadku krakowskich „Arcanów” oraz rozsianych po całej Polsce środowisk tradycjonalistycznych, których poglądy wyraża „Christianitas”. Podobnie było z „Frondą” w pierwszych latach jej istnienia, a także w okresie ostatnich dwóch i pół roku, kiedy mówienie o skupionym wokół pisma środowisku przestało być przyjemną fikcją, odzyskało zaś walor opisu stanu faktycznego. To dzieło chcemy kontynuować w „44 / Czterdzieści i Cztery”.
Aleksander Kopiński