Nie, nie dowalę Cameronowi, bo na szczęście „Avatar” nie jest tak kiepski, jak się obawiałem. To kawał całkiem porządnego, sztampowego kina rozrywkowego, umiejętnie – czyli bez zbyt nachalnych zapożyczeń – wykorzystujący znane od lat popularne schematy. Taki „Tańczący z wilkami” w odległym kosmosie, ze szlachetnym ludem Na’vi (przystojne niebieskoskóre humanoidy o imponującym wzroście) zamiast plemienia Dakotów i znacznie bogatszą od amerykańskich Wielkich Równin fauną i florą. Jest to ładne, ogląda się przyjemnie, tempo, mimo że film trwa 160 minut, jest dobrze rozłożone, a nieco nju-ejdżowe przesłanie filmu może zaniepokoić wyłącznie chorych na Tekieliasis Multiplexis.
Kampania marketingowa (podobno kosztowała 150 milionów $) zapowiadała „Avatar” jako rewolucję w kinie. Film rzeczywiście robi wrażenie, nawet w „zwykłym” standardzie 3D (na trójwymiar w standardzie Imax mamy w Wawilonie zapisy na trzy tygodnie naprzód), jednak wrażenie to wynika wyłącznie ze złudzenia trójwymiarowości, bo sama sceneria i różne stwory zamieszkujące Pandorę nie są ani lepsze, ani gorsze od stworów wykreowanych wcześniej w filmach Jacksona czy Verbinskiego. Czy zatem jest to rewolucja? Zobaczymy za kilka lat, bo przypuszczam, że dopiero po „Avatarze” – zakładając, że się zwróci – wejdziemy w etap doskonalenia technologii.
Teraz natomiast warto spytać, co właściwie daje ułuda trzeciego wymiaru, do czego jest ona w kinie potrzebna? Wydaje mi się, że wprowadzenie na szerszą skalę standardu 3D uwypukli jeszcze bardziej różnicę między kinem akcji a kinem refleksji.
Mówiąc prościej, 3D to doskonałe narzędzie dla reżysera, który chce coś widzom opowiedzieć i który potrzebuje dla swojej opowieści jak najbogatszej scenerii. Trójwymiarowy remake „Władcy Pierścieni”, „Bravehearta” czy cyklu „Gwiezdnych wojen” na pewno dałby tym filmom dodatkowego „kopa”. Technologia 3D umożliwia widzowi znalezienie się w środku obrazu, w centrum zdarzeń, tam, gdzie znajdują się aktorzy. Walki, pościgi, zagubienie na bezdrożach, łażenie po nawiedzonym strychu z gasnącą świeczką w dłoni itp. sceny nabierają w 3D niezwykłej dynamiki. Trójwymiarowość w filmie absorbuje i oszałamia, bo każdy szczegół nabiera intensywności, jakiej nie posiadał w obrazie dwuwymiarowym i przypuszczam, że wraz z doskonaleniem technologii ten efekt będzie coraz mocniejszy.
A co z reżyserami, którzy zamiast opowiadać chcą nam coś powiedzieć? Co z filmami, które nie opowiadają historii biegnącej od punktu A do punktu Z, ale stawiają pytania o naturę rzeczywistości albo skupiają się raczej na ludziach niż na spektakularnych wydarzeniach, albo po prostu, jak Lynch, bawią się z widzem w kotka i myszkę? Co z kinem, które mniej interesuje się tym, co dosłowne, a bardziej tym, co umowne i niedopowiedziane? Czy trzeci wymiar stanowiłby jakąś wartość dodaną dla takich filmów, jak „Piknik pod Wiszącą Skałą”, „Mulholland Drive”, „Iluzjonista”, a nawet dla porządnej obyczajówki w stylu „Elegii”? Myślę, że byłoby wręcz przeciwnie, nadmierny realizm, „cielesność” formatu 3D byłaby dla takich filmów wręcz szkodliwa.
Różnica jest tu taka, jak między rzeźbą a malarstwem świadomie rezygnującym ze złudzenia trójwymiarowości, takim jak klasyczna ikona (choć niektóre prądy malarstwa abstrakcyjnego czy malarstwo dalekowschodnie też byłyby dobrym przykładem). Rzeźba jako dzieło trójwymiarowe jest zawsze zamknięta, pełna i skończona, w jej formie zawiera się całość przekazu twórcy i dlatego rzeźba jest ze swojej istoty mniej symboliczna, bardziej dosłowna niż ikona, która, w dużej mierze dzięki dwuwymiarowości, nie zamyka przestrzeni, wskazując jednocześnie na znajdujące się poza nią misterium.
Dlatego wątpię, żeby technologia 3D miała być przyszłością całego kina. Pewne fabuły, dla dobra twórców i widzów, powinny pozostać w poczciwych dwóch wymiarach. Ale jeśli chodzi o kino akcji i kino dokumentalne, to nie widzę odwrotu ze ścieżki, którą przeciera obecnie James Cameron.
* * *
Przy okazji premiery „Avatara” znów odezwały się głosy krytyczne wobec przenikającej hollywoodzkie produkcje ideologii panteizmu. Przynajmniej w przypadku filmu Camerona zarzuty te wydają mi się nietrafione. W końcu filmowa Eywa to nie tyle Bogini-Matka, choć tak widzą ją Na’vi, lecz sieć łączących wszystkie stworzenia zamieszkujące Pandorę impulsów elektrycznych, coś na kształt gigantycznego ekosystemu-mózgu. A wierzenia Na’vi są znacznie bliższe animizmowi ludów pierwotnych niż panteizmowi.
Ale oskarżenia o propagandę panteizmu wydają mi się chybione z innego powodu.
Po pierwsze, przypuszczam, że znakomitej większości hollywoodzkich twórców słowo „panteizm” (o jego młodszym niemieckim krewniaku panenteizmie nie wspominając) skojarzyłoby się co najwyżej z popularną linią szamponów Pantene Pro-V. Wyjątkiem byłby pewnie George Lucas, który otarł się swego czasu o wykłady Josepha Campbella. W jakiś umiejscowiony w Hollywoodzie spisek, stawiający sobie za cel „panteizację” umysłów Dobrych Chrześcijan, trudno mi jednak uwierzyć, może dlatego, że nie cierpię na wspomnianą wyżej chorobę.
Po drugie, nawet jeśli uznamy, że w wielu hollywoodzkich produkcjach zauważalny jest „panteizm”, to nie ma on zbyt wiele wspólnego ani z panteizmem filozofów, ani z panteistycznymi wierzeniami niektórych ludów. Jest to raczej pragnienie jakiegoś Absolutu, który byłby sobie wszędzie, czyli nigdzie, niczego specjalnego nie wymagał, nie wtrącał się, słowem – nie przeszkadzał w „self-fulfillment”. Taki panteizm postmodernistyczny, który z panteizmem prawdziwym ma tyle wspólnego, co sprawiedliwość społeczna ze sprawiedliwością.
A na film się wybierzcie, szkoda by było, gdyby opowieść o niebieskich wielkoludach, na którą wydano 400 milionów baksów, zrobiła klapę.
Andrzej Fiderkiewicz
——
Tekst przytaczamy za stroną internetową autora.
31 stycznia 2010 o 23:41
Właśnie obejrzałem i warto było.
Wydaje mi się, że film jednak jest njuejdżowy, ale to co pokazuje, to sympatyczne, ekologiczne oblicze Ery Wodnika. Świat i przyroda są tu dobre, cielesność jest dobra. Jeśli tak, to film jest dobrą ilustracją tego, co twierdzę od lat, że New Age jest w swych podstawach nie nową formą gnozy, ale całkowitym gnozy zaprzeczeniem. Przecież opowieść o Jake?u to odwrócony gnostycki mit, to ?Hymn o perle? a rebours. Jake początkowo myśli, że jest ?człowiekiem z niebios?, a jego ciało to przebranie, które musiał przywdziać by wypełnić ?misję?. Ostatecznie jednak odkrywa, że ?awatar? jest jego prawdziwym „ja”. Jego „nowe narodziny” dokonują się w ostatniej scenie filmu, gdy ostatecznie odcina się od tego, co łączyło go z ?niebiosami?.
Odpowiedz