Czas na apokalipsę. Czas przebudzić jeźdźców czasów ostatecznych. Czas ożywić ducha mesjanizmu. Czas, by ten duch, uśpiony przez ostatnie stulecia cywilizacji zachodniej, znów zaczął krążyć nad Europą.
I nie chodzi tu bynajmniej tylko o pamięć o Mesjaszu umęczonym pod Ponckim Piłatem. Ta pamięć zawsze była i jest obecna w wierze Kościoła. Gdy mówimy o mesjanizmie, chodzi nam o nadzieję skierowaną ku przyszłości i przez to nadającą inny, głębszy sens temu, co się wydarzyło w przeszłości i dzieje tu i teraz. Chodzi o oczekiwanie na Mesjasza, o wypatrywanie znaków Jego powtórnego przyjścia i przygotowywanie gruntu pod apokalipsę, która to przyjście rozpęta.
Mesjanizm bowiem tkwi w samym sercu chrześcijańskiego kerygmatu. Bez mesjanizmu chrześcijańska wizja historii staje się zmierzającym donikąd ciągiem bardziej czy mniej szczęśliwych wydarzeń. Bez mesjanizmu chrześcijańska eschatologia zostaje sprowadzona do pogańskiej wiary w zaświaty. I odwrotnie, tylko ożywiona duchem mesjanizmu eschatologia otrzymuje szerszy, właściwy nadziei chrześcijańskiej, społeczny, historyczny i kosmiczny kontekst. Tylko dzięki jej przyjęciu możemy dostrzegać pod płaszczem dziejów i cykli kosmicznych, pod powierzchnią przemian społecznych i ustrojowych, narodzin i upadku królestw, powstań i bitew, ich drugie, duchowe i teologiczne dno, możemy odczytać sens i znaczenie tych wydarzeń w kontekście objawionego w Chrystusie ostatecznego przeznaczenia człowieka i ludzkości.
Czy ten duch, duch mesjanizmu, jest nadal żywy w łonie chrześcijaństwa?
„Chyba nie rozminiemy się zbytnio z prawdą – pisał już wiele lat temu Romano Guardini – jeśli powiemy, że świadomość powtórnego przyjścia Pana również w życiu chrześcijańskim nie ma już poważnego znaczenia. Przyjście to jest przyjmowane jako zdarzenie odległe – tak odległe, że można sobie nie zaprzątać nim myśli… Wskutek tego brakuje dzisiejszej chrześcijańskiej egzystencji tego napięcia, które znamionowało pierwsze wieki: ostrości rozróżniania, pasji zaangażowania, tego czegoś ponaglającego, co było zawarte w (tamtej) atmosferze i w uczuciu…” (R. Guardini, „Bóg, nasz Pan Jezus Chrystus. Osoba i życie”).
A jednak – redagując „44 / Czterdzieści i Cztery” – nie czujemy się powołani i upoważnieni, by ożywiać tego ducha bezpośrednio w łonie samego Kościoła, pouczać go czy reformować. Tym, co nas interesuje, jest sfera kultury. Bowiem przesłanie, jakie niesie chrześcijaństwo, nie tylko ożywia wiarę, ale też tworzy kulturę. Przez wieki dotyczyło to też mesjanizmu.
Apokalipsa jako święta księga i konkretne wydarzenie przez pierwsze piętnaście stuleci nieustannie inspirowała europejską kulturę, literaturę i sztukę. Powstawały niezliczone teologiczne i filozoficzne komentarze do tej księgi, artyści w coraz to nowych wizjach przedstawiali Sąd Ostateczny, sprawiając, że to przyszłe wydarzenie było już antycypowane w ich czasach, historiozofowie wypatrywali w dziejach oznak prowadzących ku ich ostatecznemu etapowi. Ogień ostatecznej pożogi, zapowiedź ostatecznej bitwy, nadzieja ostatecznego odrodzenia niepokoiły i twórczo inspirowały, fascynowały i budziły lęk, w każdym razie nie pozwalały pogrążyć się w ułudzie duchowego i kulturowego samozadowolenia.
Wraz z końcem czasów katedr duch mesjanizmu i apokaliptycznego entuzjazmu zaczął gasnąć. Przebudził się dopiero w XIX wieku w romantycznym i modernistycznym zrywie, by ukazać swą nieporównywalną z niczym twórczą moc. Potem zaś wmówiono nam, że wszystko już się dokonało, że kultura wyczerpała swój potencjał, że wobec obozów koncentracyjnych nie można już nic zrozumieć z ludzkich dziejów, ale też że w związku z sukcesami liberalnej demokracji nic więcej do historii dodać nie można.
Cel, jaki sobie stawiamy, to ożywienie ducha mesjanizmu w obszarze kultury współczesnej, w debacie publicznej. Chcemy, by apokaliptyczna wizja świata na nowo rozpalała umysły teologów, filozofów i historiozofów, by budziła natchnienie poetów i malarzy, by w jej odgłosy wsłuchali się muzycy, jej dramatyzm zauważyli reżyserzy, a ilustracyjną atrakcyjność oddali twórcy komiksów i plakatów.
Współczesne czasy, a zwłaszcza piętnujący nas wiek XX, zasługują na swój Sąd Ostateczny.
Wobec tego mesjanistycznego zapału, który nas ożywia, mówimy po czterokroć dość.
Dość moralizatorstwa. Zostawiamy to innym. Chcemy spierać się o rzeczy zasadnicze, metafizyczne i eschatologiczne, te, bez których moralistyka staje się coraz bardziej nudną, jałową i przekonującą już tylko przekonanych przepychanką wśród wartości. Niekończące się spory między homofobami a homolubami – choć bez wątpienia postawa tych pierwszych jest nam bliższa – zdecydowanie nas już zmęczyły. Nie chcemy swoim udziałem poszerzać pola walki w tym względzie. Zostawiamy to innym. Będziemy im kibicować.
Dość pseudoegzorcyzmów. Rozważania na temat tego, ile demonów zmieści się w tabletce homeopatycznej, tchną schyłkową demonologią. Nas o wiele bardziej pociąga złoty wiek inkwizycji. Wojna światów między zastępami bytów niewidzialnych przenika nasz widzialny świat, przygotowując go tak na przyjście Mesjasza, jak i Antychrysta. Chcemy ukazywać tę batalię w jej wymiarze historiozoficznym, w wielkich wydarzeniach dziejów, w zmaganiach świętych i mistyków, w dziełach sztuki i filmu. Rozważanie demonicznych aspektów działalności farmaceutów i walkę z andrzejkowymi gusłami pozostawiamy innym.
Dość neoliberalnego millenaryzmu. Dość mydlenia nam oczu, że ten świat da się naprawić w oparciu o coraz to nowe gospodarcze, polityczne, kulturowe i pseudoreligijne utopie. Dość resetowania nam mózgów hasłami miłości, pokoju i tolerancji, które jakoby zapanują w tym świecie, gdy zostaną ostatecznie pokonane religijne i narodowe uprzedzenia, rozsadzone ostatnie tabu. Ten, kto wierzy w Mesjasza z Nazaretu, nie może mieć złudzeń co do kondycji tego świata. Z perspektywy krzyża nie wygląda on zbyt optymistycznie: pełno tu cierpienia, szyderstwa, małostkowości, ignorancji, okrucieństwa, masakry. Nie wierzymy w spokojny sen zrealizowanej ludzkości. Żyjemy w czasach ostatecznych. Wojna światów trwa i trwać będzie aż do końca. Kultura współczesna potrzebuje więc pewnej dozy ozdrowieńczego katastrofizmu. Mamy zamiar wypełnić tę lukę.
Ale także dość stańczykowego smucenia. Dość przygnębienia płynącego z obrazu Jana Matejki. Dość konserwatywnego załamywania rąk nad upadkiem zachodniej cywilizacji. Nie dlatego, żeby nie było nam żal opustoszałych katedr czy tragicznych losów polskiej inteligencji. Ale duch mesjanizmu każe nam inaczej patrzeć na te bolesne fakty. Czego bowiem innego moglibyśmy się spodziewać na tym padole łez niż ciągłego potykania o czaszki bohaterów, widoku ruin upadłych królestw, widoku zgliszcz płonącej Warszawy. Historiozoficzny optymizm w sosie konserwatywnym jest inną pobożną odmianą millenarystycznej ułudy obiecującej zwycięstwo racji chrześcijańskiej i patriotycznej w tym świecie.
W świecie nie przemienionym ogniem apokalipsy takiego zwycięstwa nie będzie. Nigdy bowiem Chrystus nie zapowiadał, że jego lud osiągnie na tym świecie ów religijny, kulturowy czy intelektualny sukces, którego On sam nie osiągnął. Nie należy się więc spodziewać, że w końcu wielcy tego świata gremialnie przyznają, iż najlepszy projekt społeczny to civitas Christiana; nie należy się spodziewać, że świat nauki uzna wielkość średniowiecznej scholastyki i skłoni głowy przed philosophia Christiana; i nie należy się spodziewać, że opiniotwórcze środowiska kultury i sztuki przyznają, iż ludzki geniusz ujawnił się najpełniej w sztuce sakralnej powstałej z inspiracji Ewangelią. Nie, nie taki sukces jest obiecany chrześcijanom. Skoro zaś takiego zwycięstwa się nie spodziewamy, nie musimy też załamywać rąk nad tym, że świat nie wygląda tak, jak powinien, bo np. młodzież nie jest taka, jak być powinna.
Mesjanistyczna perspektywa patrzenia na dzieje i rozwój cywilizacji opiera się więc na historiozoficznym pesymizmie. Ten pesymizm otwiera nas na inny rodzaj optymizmu, o wiele bardziej trwały i – choć przywołuje żywą tradycję romantyczną – realistyczny: na optymizm eschatologiczny. W tym bowiem, że świat odwrócony od Boga skazany jest na cierpienie, chaos, rozczarowanie i zagładę, nie ma nic optymistycznego. Jednak optymistyczne jest to, że pod powierzchnią historii, kształtowanej rękoma człowieka dążącego do zbudowania świata na obraz i podobieństwo swych chorych ambicji, płynie nurt historii zbawienia. W jej centrum zaś wznosi się przecież nie co innego, jak krzyż.
Z tej zaś perspektywy często to, co wydaje się klęską, przegraną, ofiarą i odrzuceniem, ukazuje swą najwyższą wartość, gdyż przybliża przyjście Tego, który zwyciężył śmierć właśnie przez głupotę krzyża. A skoro ta ewangeliczna prawda, że „jeśli ziarno nie obumrze, nie przyniesie owocu”, jest aktualna w wymiarze duchowym indywidualnym, to dlaczego nie miałaby być taka w wymiarze wspólnotowym, narodowym, cywilizacyjnym i kulturowym? Z tego właśnie płynie prawdziwy optymizm, którego nie jest w stanie ugasić upadek kolejnych genialnych projektów cywilizacyjnych.
Ten optymizm nie jest łatwy czy wesołkowaty. Nie umniejsza tragizmu ludzkich i narodowych dziejów. Jednak nie więzi nas w przeszłości i zawsze tchnie nadzieją. Nadzieją, bez której nie można tworzyć w czasach okupacji. Biadolenie, jak to „przed wojną było lepiej”, zostawiamy innym. My czekamy na godzinę „W”. Przyszłość należy do nas.
A co z tą Polską? Jakie jest jej miejsce w neomesjanistycznej wizji? Czy nadal jest mesjaszem narodów?
W ogłoszonym jakiś czas temu numerze „Teologii Politycznej” redaktorzy stawiają we wstępie znamienną kwestię: że nie jest chyba tak, iż nasz wieszcz Mickiewicz – podobnie jak inni wieszczowie tego okresu – przez większą część życia tworzył dzieła przesycone mądrością i natchnione w najlepszym tego słowa znaczeniu, a na starość zwariował i uwierzył w mesjanizm. To retoryczne pytanie nie znajduje jednak pozytywnej odpowiedzi w dalszej części pisma. Wręcz odwrotnie. Chyba zupełnie wbrew intencjom redaktorów. Prof. Andrzej Walicki w przeprowadzonym z nim wywiadzie sugeruje jednak jakiś rodzaj aberracji, jeżeli już nie umysłowej, to duchowej, u mesjanisty Mickiewicza i jemu podobnych.
Chcemy przywrócić honor naszym wieszczom. I nie chodzi o obronę szczegółowych tez ich mesjanizmów, które w wielu przypadkach są nie do przyjęcia z perspektywy ortodoksyjnie rozumianego chrześcijaństwa. Słusznie krytykowali je zmartwychwstańcy. Ale i oni przecież pozostawali pod wpływem mesjanizmu. Jeżeli krytykowali jego wypaczenia, to po to, by bronić jego autentycznego ducha. Chcemy przywrócić ducha tych sporów, ducha mesjanizmu, który rozpalał umysły Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, tego ducha, który kazał im patrzeć na dzieje własnego narodu z perspektywy eschatologicznej, a w tragicznych wydarzeniach raniących ich ojczyznę szukać oznak mesjańskiej nadziei.
I nie mamy zamiaru w „44 / Czterdzieści i Cztery” sprowadzać mesjanizmu do misjonizmu, jak to zdaje się czynić wspomniany szacowny periodyk. Prosta konstatacja, że każdy naród ma jakąś misję do spełnienia w dziejach, jest słuszna, godna uwagi, podjęcia i rozważenia. Jest to jednak tylko jeden z ważnych aspektów mesjanizmu. A jednak sprowadzenie jego ducha tylko do tego wymiaru byłoby zubożeniem, bezpiecznym teologicznie i historiozoficznie wyprostowaniem, a tym samym odarciem z całego dramatyzmu i głębi.
W centrum mesjanizmu jest bowiem przede wszystkim pytanie o sens cierpienia w dziejach narodu, o to, dlaczego nasi bohaterowie giną, dlaczego nasze powstania upadają, dlaczego są palone nasze domy i wyśmiewane nasze marzenia. Mesjanizm tym więc różni się od misjonizmu, czym stwierdzenie, że każdy człowiek jest do czegoś w planach Bożych powołany, od pójścia dużo dalej, czyli próby odpowiedzi na pytanie, jaki sens mają cierpienie i przegrana w jego życiu i powołaniu. A to pytanie zawsze stawia nas przed tajemnicą zła i zbawienia, przed tajemnicą zwycięstwa płynącego z odrzucenia. Przed tą tajemnicą, w której tak duży udział miały dzieje naszego narodu.
Dziś tak wielu polityków i publicystów wciąż wzdycha: kiedy w końcu Polska stanie się taka jak inne europejskie narody, kiedy w końcu dorośniemy i tak realistycznie, przebiegle i pragmatycznie będziemy budować nasze szczęście? Ale czy Polska będzie lepszą Polską, gdy nauczy się niemieckiej gospodarności, francuskiej rewolucyjności, angielskiego egoizmu, holenderskiej tolerancji? Nie, raczej stanie się gorszymi Niemcami i małą Brytanią. Co mamy w zamian: powstania, walkę o wolność, zwycięstwa moralne, strzelanie z diamentów, męczeństwo, morze krwi.
Można się obrażać na tę naszą romantyczną cechę narodową, ale można też dostrzec w niej samo sedno polskiej tożsamości, naszą wielkość, to, co w sposób najgłębszy łączy naszą historię z historią narodu wybranego. Śmierć, cierpienie, wygnanie to wydarzenia tragiczne, dramatyczne, ale z odpowiedniej perspektywy mogą to być wydarzenia wpisujące się w teodramat, w strumień zupełnie innej historii, tej, która płynie pod powierzchnią małostkowych polityczno-gospodarczych historyjek.
Czym więc jest neomesjanizm? Jest odkrywaniem pod powierzchnią historii i kultury jej ukrytego eschatologicznego wymiaru, jest zrywaniem kolejnych masek ułudy z codziennych, spokojnych procesów gospodarczych, politycznych i artystycznych, by zobaczyć za nimi totalną wojnę światów. Jest odwracaniem perspektywy w wartościowaniu wygranych bitew i poniesionych porażek. Jest dumnym powiewaniem sztandaru cierpienia i krwi na ruinach narodowych klęsk i masakr. Jest nieustannym skandalem i ciągłą prowokacją, tak jak skandalem, prowokacją i głupotą wobec tego świata jest wiara w zwycięstwo i powtórne przyjście Ukrzyżowanego.Czy jest więc coś radośniejszego niż zapach napalmu o poranku? Tak, zapach nadchodzącej apokalipsy!
Rafał Tichy
Tekst, prezentowany przez autora na początku grudnia 2008 roku podczas odczytów w Warszawie i Krakowie, miał pierwodruk w „Rzeczpospolitej” z 3-4 I 2009 (dod. „Rzecz o Książkach”), ukazał się też w nr. 2 „Czwórek”.